Zważywszy, że w skład mojej rodziny wchodzi mamiszon, tatiszon, siostrzepaniec i dwa psy, nigdy nie miałam okazji zostać czyjąś ciotką. Kontakty w naszej rodzinie są dosyć ograniczone, co w sumie mi nie przeszkadza, bo żeby za czymś tęsknić, najpierw musi utworzyć się więź. Jednak pewnego dnia, wraz z przylotem na Tajwan, zostałam mianowana ciotką trzech niezwykle żywych i jakże słodkich kuzynek. Na tytuł trzeba sobie jednak zasłużyć. Nie od razu zostaje się ukochaną ciotką, z którą można śpiewać angielskie piosenki dla dzieci, rysować, czesać włosy i robić makijaż. O nie, nie tak łatwo zyskać zaufanie trzech zupełnie odmiennych temperamentów w różnym wieku. Pamiętam, że najmniej ufna okazała się w stosunku do mnie, trzyletnia wtedy Yaya. Jako jedyna z dziewczynek wydawała się być bardzo onieśmielona moim nagłym pojawieniem się. Unikała kontaktu wzrokowego, siadania blisko mnie i tylko kiedy wydawało jej się, że nie patrzę, spoglądała na mnie ukradkiem z ciekawością w oczach. Przez cały mój trzytygodniowy pobyt nie zmieniła do mnie nastawienia, aż pewnego dnia, zaledwie dwa dni przed moim wylotem do Polski, zaczęła traktować mnie z większą ufnością. Chciała siadać ciotce na kolanach i dotykać moje włosy. Raz zasnęła nawet z głową opartą o moje ramię, z czego pewnie nie zdawała sobie sprawy. Był to przełomowy moment i nie ukrywam, że niezmiernie mnie to cieszyło. Pozostałe dwie dziewczynki były zdecydowanie bardziej przyjacielsko nastawione. Niemniej jednak, dopiero teraz, kiedy jestem na Tajwanie po raz drugi i na dłużej, dziewczynki są starsze a moja obecna umiejętność posługiwania się językiem chińskim pozwala mi na swobodną z nimi komunikację, mogę mianować się ciotką z czystym sumieniem. Doczekałam się momentu, kiedy dziewczynki krzyczą na mój widok "auntie Klaudi, auntie Klaudi!" i przybiegają do mnie jak tylko przekroczymy próg domu wracając na weekend. Z niecierpliwością wypytują mnie o to, kiedy będziemy rysować, służą pomocą przy nakładaniu makijażu i wpadają do sypialni skoro świt, serwując pobudkę wstrząsową. Razem spacerujemy i robimy zakupy i za każdym razem chcą iść za rękę właśnie z ciotką. Zapraszają mnie do swoich zabaw i dumnie prezentują znajomość angielskich słówek, uczestniczę w wydarzeniach z ich szkolnego życia. Mogę więc śmiało powiedzieć, że nasze relacje ewoluowały i obecnie znajdują się na etapie : "KUPA!!" i biegu na rękach do łazienki, żeby zdążyć przed katastrofą nuklearną. Po skończonym biznesie, bez żadnych skrupułów ciotka zostaje poproszona o wypolerowanie tyłka. Bycie ciotką jest fajne (oprócz momentów, w których ma się ochotę wymordować pół miasta), zwłaszcza, że kilka miesięcy temu ta rozszalała gromadka powiększyła się o czwartą księżniczkę. I teraz ciotka uczy się przewijać, karmić i usypiać. I z dumą mogę rzec, że i ta księżniczka obdarzyła mnie swoją sympatią.
Swego czasu będąc w Tajpej, za sprawą nowej znajomej zahaczyłam o uroczą kawiarenkę serwującą...tosty. Nie jest to bynajmniej zwykła śniadaniówka, której specjalnością są trójkątne zpiekane kanapki z szynką i serem jakie zwykłam jadać w Polsce z zastraszającą ilością majonezu(Ah, tosty! Ah, majonez!). Dazzling cafe, bo taką nazwę nosi ten przybytek, specjalizuje się w tostach na słodko podawanych z gałką lodów, miodem, owocami i polewą. Biznes to chyba opłacalny bo właścicielka lokali rozsianych po Tajwanie jest jakoby piekielnie bogatą celebrytką (coś jak Grycanki?). Kawiarenka wystrojem nawiązuje do francuskich lokali. Między stolikami krzątają się urocze kelnerki w białych fartuszkach (nie wiem dlaczego Azjaci tak bardzo upodaobali sobie vintage i pastele) i śliczni niczym pracownicy host klubu kelnerzy. Jeśli liczba chętnych oczekujących w kolejce lub rezerwujących stolik jest duża, czas posiłku jest ograniczony (jak w wielu restauracjach na Tajwanie), aczkolwiek wystarcza na spokojne skonsumowanie tosta i nie zejście z tego świata śmiercią przez zadławienie. W czym tkwi tajemnica tosta? Jest słodki. Prawdopodobnie lekko opiekany, środek usuwany i krojony w sporych rozmiarów kostkę, która następnie z powrotem ląduje w pustym wnętrzu. Do tego lody, owoce i polewa. Coś bardzo prostego. Coś pomysłowego. Coś z niczego metodą na zbicie fortuny. Dazzling Cafe zdarzyło mi się odwiedzić dwukrotnie. Raz w Tajpej, raz w Taichung. Za każdym razem moje oczy cieszył widok sweet,cute,kawaii, keai najdroższego tosta jakiego do tej pory jadłam.
Dazzling Cafe w Taichung. Truskawkowe latte z białą czekoladą to istna rozkosz dla podniebienia!
Wesele zorganizowane było w hotelowej restauracji nad wodami Sun Moon Lake. Młodzi wynajęli kogoś na wzór pastora, który odegrał scenę jak z amerykańskich filmów i udzielił parze błogosławieństwa wygłaszając standardową formułkę "dopóki śmierć was nie rozłączy". Były podziękowania, łzy wzruszenia i żar lejący się z nieba. Następnie wszyscy goście przeszli do sali bankietowej zostawiając wcześniej przygotowaną czerwoną kopertę z pieniędzmi dla nowożeńców. Każda czerwona koperta jest skrupulatnie sprawdzana, a jej zawartość wraz z imieniem i nazwiskiem wręczającego zapisywana do specjalnego zeszytu. Trik polega na tym, że w razie, gdy któreś z nowożeńców zostaje przez nas zaproszone na ślub obdarowuje nas taką samą ilością gotówki. Później jest już tylko jedzenie. Sala bankietowa ozdobiona zdjęciami ślubnymi młodych. Wyświetla się także ich wspólne zdjęcia z przeszłości. Jest muzyka, w przypadku George'a zespół jazzowy live, podawane są potrawy. Młodzi i ich rodzice wygłaszają podziękowania. Jest też kilka zabaw weselnych z łapaniem welonu włącznie. Panna młoda przebiera się trzy razy i z każdą zmianą suknia wydaje się piękniejsza od poprzedniej. Kiecki się wypożycza a zdjęcia ślubne wykonuje długo przed samą ceremonią. Warto wspomnieć, że zdjęcia są niezwykle profesjonalne i piękne. Tak piękne, że nierzadko ma się problemy z rozpoznaniem, kto na nich pozuje, bo każdy wygląda jak gwiazda filmowa. Nie jest tutaj jednak w zwyczaju imprezowanie do białego rana. Impreza jest krótka, dwie lub trzy godziny i każdy może wracać do siebie. Na pożegnanie każdy z gości dostaje wielkie pudło ciastek.
Dawno, dawno temu moje serce zostało zupełnie owładnięte miłością do wiktoriańskich porcelanowych lalek. Jeszcze później odkryłam japońskie Dollfie, których piękno i precyzja wykonania zachwyca niejedno oko a cena dosłownie "zwala z nóg". Zeszłe lato spędziłam zachwycając się PILI - tajwańskimi kukiełkami.
Moja miłość do nich zapłonęła na nowo za sprawą uniwersyteckiego wykładu o budaixi - chińskich tradycyjnych marionetkach. Żeby zrozumieć czym są PILI należy przenieść się w czasie do XVII wiecznej chińskiej prowincji Fujian. To właśnie tam zaczęto używać kukiełek do przekazywania opowieści i legend. Tradycyjne pacynki są małe, ich głowy oraz stopy wykonane są z drewna natomiast korpus pozostaje pusty. Przedstawienia odbywają się na tradycyjnej scenie, jeden aktor może jednocześnie grać dwoma kukiełkami ( z wiadomych względów). Tłem dla tych historii jest podkład muzyczny. Najważniejsze w opowiadanej historii jest sama treść i przesłanie, wygląd kukiełek jest natomiast mniej ważny. PILI są nowoczesną, znacznie upiększoną wersją tradycyjnych pacynek. Ich wymiary wynoszą zazwyczaj od 75 cm do 95 cm. Są więc znacznie większe i dużo cięższe. Tekst sztuki jest nagrywany a głosem wszystkich bohaterów jest jeden aktor! Podkłada on głos zarówno męskim, jak i żeńskim bohaterom.
TRADYCYJNE BUDAIXI
WSPÓŁCZESNE BUDAIXI
I jak tu się nie zachwycać? Żeby odczuć magię PILI w całej okazałości trzeba koniecznie obejrzeć choćby fragment animacji. Niestety są one tworzone tylko po tajwańsku więc dla mnie nie do zrozumienia, ale jeśli się nie mylę można znaleźć i takie z chińskimi napisami. W każdym razie brak napisów nie zniechęca do zapoznania się z serią.